W erze cyfrowych spotkań, przesuwania palcem w prawo i lewo, niełatwo odróżnić autentyczne pragnienie bliskości od skrupulatnie zaprojektowanej strategii autoprezentacji. Miłość w internecie coraz częściej zaczyna przypominać projekt marketingowy, a my sami stajemy się markami, które trzeba odpowiednio wypromować. Zamiast spotkania dwojga ludzi, mamy proces selekcji opartej na obrazach, sloganach i treści, która ma przyciągnąć uwagę, wywołać emocję, zaintrygować lub wzbudzić pożądanie. Czy jeszcze jesteśmy sobą, czy już tylko własną wersją przeznaczoną do sprzedaży?
Kiedy wchodzimy na platformy randkowe lub media społecznościowe, od razu zdajemy sobie sprawę z jednego – pierwsze wrażenie to wszystko. Nie mamy szansy zaprezentować się w rozmowie, w spojrzeniu, w czułym geście. Jesteśmy tylko zdjęciem, może kilkoma. Obraz staje się wizytówką, a jego kompozycja, filtr, uśmiech i tło są nie mniej ważne niż treść, jaką o sobie napiszemy. To sprawia, że zaczynamy traktować siebie jak produkt, którego wartość trzeba pokazać w sposób maksymalnie atrakcyjny i konkurencyjny. W efekcie budujemy nie to, kim jesteśmy, ale to, jak chcielibyśmy być postrzegani. Tworzymy własny branding.
Autoprezentacja online przestaje być naturalnym wyrazem siebie, a zaczyna być sztuką komunikacji nastawionej na efekt. W miejsce spontaniczności pojawia się kalkulacja – co będzie działać lepiej? Czy szczere wyznanie o nieudanym małżeństwie przyciągnie uwagę, czy raczej odstraszy? Czy zdjęcie z siłowni będzie inspirujące czy zbyt próżne? Czy żartobliwy opis wzbudzi sympatię, czy zostanie zignorowany? Zamiast myśleć o tym, kim jesteśmy, zaczynamy myśleć o tym, kim powinniśmy być, by się podobać. A kiedy już osiągniemy upragniony efekt – zainteresowanie, wiadomość, randkę – musimy utrzymać wrażenie, które sami stworzyliśmy. I tu zaczyna się problem.
Relacja oparta na strategii marketingowej może przetrwać tylko wtedy, gdy obie strony grają tę samą grę. Jednak w pewnym momencie każda gra się kończy. Pojawia się potrzeba prawdziwego spotkania, autentyczności, kontaktu z człowiekiem takim, jaki jest naprawdę. Jeżeli przez długi czas budowaliśmy swój wizerunek jako kogoś silniejszego, atrakcyjniejszego, bardziej niezależnego niż jesteśmy w rzeczywistości – zderzenie z codziennością może okazać się bolesne. Druga osoba nie zakochała się w nas, lecz w naszej wersji 2.0. A my? Być może też wybraliśmy nie osobę, lecz projekt.
Wpływ autoprezentacji na relacje online jest subtelny, ale głęboki. Budując własny wizerunek, nie tylko wpływamy na sposób, w jaki postrzegają nas inni – wpływamy również na to, jak sami siebie zaczynamy postrzegać. Z czasem zaczynamy wierzyć, że powinniśmy być tacy, jakimi siebie pokazaliśmy. Utrzymujemy napięcie pomiędzy tym, co autentyczne, a tym, co „działa”. To prowadzi do frustracji, wypalenia emocjonalnego, a często także do zniechęcenia wobec samych relacji. W końcu ile razy można przeżywać zawód, kiedy ktoś znika, bo poznaje nasze prawdziwe „ja”? Ile razy można udawać, że wszystko jest w porządku, skoro rozmowy online prowadzą donikąd?
W tle tych doświadczeń kryje się coraz większy rozdźwięk między potrzebą miłości a sposobem, w jaki próbujemy ją zdobyć. Miłość wymaga kontaktu, obecności, słabości. A autoprezentacja często wymaga kontroli, perfekcji i selekcji emocji. Nie ma w niej miejsca na niepewność, na lęk, na tęsknotę – a przecież to właśnie te uczucia często prowadzą nas do bliskości. W rezultacie relacje online stają się grą pozorów, w której wygrywają nie ci, którzy są najbardziej sobą, ale ci, którzy najlepiej rozumieją mechanizmy narracji.
Nadmiar możliwości wyboru dodatkowo komplikuje sytuację. Każde przesunięcie profilu to jak kolejna strona katalogu – może ten model będzie lepszy? A może tamten bardziej pasuje do mojej wizji? Ta obfitość nie tylko zabija poczucie wyjątkowości spotkania, ale też sprawia, że zamiast budować relację, zaczynamy ją optymalizować. Czy ta osoba wniesie więcej niż poprzednia? Czy relacja z nią będzie bardziej komfortowa, mniej wymagająca, bardziej korzystna emocjonalnie? Brakuje miejsca na niedoskonałość, na trudy, na przechodzenie przez kryzysy razem. Skoro zawsze można wrócić na platformę i szukać dalej, po co się angażować?
Autoprezentacja działa więc jak filtr nie tylko dla naszego wizerunku, ale i dla naszego podejścia do miłości. Zamiast otwierać się na drugiego człowieka, coraz częściej analizujemy, czy ta relacja nam się „opłaca”. Miłość, która powinna być przygodą, staje się transakcją. Czy ta osoba spełnia moje kryteria? Czy pasuje do mojego stylu życia, estetyki, planów? I choć nie ma nic złego w określaniu własnych potrzeb, problem pojawia się wtedy, gdy całkowicie zatracamy zdolność do spotkania z drugim człowiekiem poza katalogiem jego cech.
Z drugiej strony, nie sposób całkowicie odrzucić potrzebę autoprezentacji. Każda relacja zaczyna się przecież od pokazania siebie. Problem polega nie na tym, że się pokazujemy, ale na tym, że zamiast być, zaczynamy grać. Kluczem może być więc nie rezygnacja z autoprezentacji, ale zmiana intencji. Czy chcemy być zauważeni jako tacy, jacy jesteśmy – z naszymi pasjami, lękami, historią – czy jako tacy, jacy naszym zdaniem się „sprzedają”? Czy jesteśmy gotowi na to, że ktoś zobaczy nas naprawdę, czy wolimy ukryć się za kreacją?
Wszystko to wpływa na jakość relacji, które tworzymy. Kiedy zaczynamy być sobą, nawet za cenę odrzucenia, dajemy sobie szansę na spotkanie z kimś, kto też odważył się być sobą. Wtedy zamiast dwóch marek, które negocjują warunki współpracy, mamy dwoje ludzi, którzy – mimo strachu i niepewności – próbują się poznać. A przecież to właśnie poznanie drugiego człowieka w jego całości, a nie tylko w jego „ofertowej wersji”, jest tym, co może prowadzić do prawdziwej bliskości.
Autoprezentacja będzie zawsze częścią naszego funkcjonowania w przestrzeni online. Pytanie brzmi: jaką przestrzeń zostawiamy w niej na prawdę? Czy jesteśmy w stanie zrezygnować z idealnego zdjęcia, jeśli wiemy, że ono nie pokazuje naszej codzienności? Czy potrafimy napisać o sobie coś więcej niż zestaw zalet? Czy odważymy się pokazać, że nie jesteśmy zawsze pewni siebie, szczęśliwi, zorganizowani? To, co ryzykowne, bywa też najbardziej autentyczne – i właśnie dlatego ma siłę przyciągania, której żadna strategia marketingowa nie da rady zastąpić.
Relacje zbudowane na fundamencie prawdy są mniej efektowne, mniej spektakularne, ale trwalsze. Może nie przyciągają uwagi w sekundę, ale budują coś, co nie znika po jednym nieporozumieniu. Autoprezentacja daje szansę na zaproszenie kogoś do naszego świata. Ale tylko szczerość pozwala mu w tym świecie zostać. Warto więc czasem zapytać siebie nie: „Jak się pokażę?”, ale: „Czy jestem gotowy być zobaczony naprawdę?”. Bo właśnie od tego zaczyna się wszystko, co ważne.